Czytanie na dziś: czytaj dalej
The Tablet

 

Poniższe felietony ojca Freemana ukazały się w brytyjskim tygodniku katolickim THE TABLET.  Przedruk za pozwoleniem.

 

 

Było zbyt zimno, by mógł padać śnieg. Każdy opatulił się, jak tylko mógł, nikt jednak nie myślał o pogodzie. W średnim wieku rabin, który przybył z odległej o 150 km Łodzi, ubrany był w czarny płaszcz i kapelusz, miał już z lekka siwiejącą długą brodę. Jego obecność przykuwała uwagę zebranych i na niego skierowana była kamera operatora filmowego. Odnosiłem wrażenie, że tak naprawdę, był on najbardziej nieobecny duchem z nas wszystkich. Zastanawiałem się, o czym mógł myśleć ten gość zaproszony zbyt późno? Co mógł czuć więcej, oprócz zimna?

Ludzie różnych wyznań stali wokół żydowskiego cenotafu w Kielcach, w sercu Gór Świętokrzyskich. Bogdan Białek, wydawca i działacz na rzecz dialogu żydowsko-chrześcijańskiego w Polsce i Izraelu, katolik z Kielc urodzony po wojnie, ufundował kielecką Menorę. Umieszczona pochyło w chodniku głównej ulicy miasta jest tylko w połowie widoczna. Nie wiadomo, czy zapada się w ziemię, czy się z niej wyłania? Ona nie jest dla umarłych, mówi Bogdan, ale dla tych, którzy żyją.

 

Na filmie zamieszczonym na YouTubie widzimy go w rozmowie z dwiema starymi Żydówkami, które przeżyły holocaust. Zgłębienie tajemnicy tego okrucieństwa i naprawianie nieskończonej krzywdy, która została wyrządzona Żydom, to krzyż, który Bogdan niesie przez znaczną część swojego życia. Kobiety w rozmowie opowiadają mu o swoim życiu. Wspominając z cierpkim humorem chłopców, w których się kochały jako dziewczyny, niczym nie różnią się od innych kobiet z jakiegokolwiek zakątka świata. „Siedemnastolatka wcale nie jest za młoda, by się zakochać; ten chłopak był taki urodziwy… ale potem jednak trzeba się zastanowić, czy było warto” – stwierdza jedna z nich. Gdy jednak zaczynają opowiadać, jak w 1941 roku tłoczono Żydów w kieleckim getcie – dwadzieścia siedem tysięcy osób, z których niewiele przeżyło ten horror, a potem Treblinkę – Bogdan chowa twarz w dłoniach i zaczyna płakać. Jedna ze starszych kobiet patrzy na niego i mówi, tak jakby go nie było, a jednak do niego: „Urodził się po wojnie, ale odczuwa to tak jak my”. Druga z pewną surowością typową dla tych, którzy doświadczyli w życiu wszystkiego najgorszego dodaje: „Przestań się z tym zmagać, Bogdan. To cię wykończy. Uciekaj od tego, tak daleko, jak się tylko da”. „Jak?” – pyta on. „Wiem, że to niemożliwe” –odpowiada kobieta.

W 1939 roku Żydzi stanowili 30% mieszkańców Kielc. Polska stała się miejscem, gdzie Niemcy przeprowadzali masową eksterminację narodu żydowskiego. Wielu Polaków ukrywało i chroniło pojedynczych Żydów. Ale wielu tego nie robiło. Kiedy w 1945 roku przybyli Rosjanie, w Kielcach było tylko dwóch Żydów. To straszna spuścizna wojny, ale Kielce miały jednak doświadczyć czegoś jeszcze bardziej tragicznego. Tuż po wojnie około 200 Żydów powróciło do rodzimych Kielc lub przybyło tu, by czekać na emigrację do Palestyny. W lipcu 1946 roku zaginął chrześcijański chłopiec. Krążyły pogłoski, że został zamordowany przez Żydów, którzy wykorzystali jego krew, by zrobić macę – absurdalne i kłamliwe pomówienie, powtarzane w Europie od czasów średniowiecza. Żądny linczu tłum wybiegł na ulice i zamordował 42 z ocalałych Żydów. Chłopca odnaleziono potem w pobliskiej wsi. Te tragiczne wydarzenia z 1946 roku przekonały Żydów, że nie ma dla nich przyszłości w powojennej Polsce.

Mogę sobie wyobrazić, że po tym pogromie Polakom było jeszcze trudniej uciec od wspomnienia holocaustu. Może dlatego, że od teraz nie można było całą winą obciążyć Niemców. Na poziomie narodowym zadziałał najpotężniejszy mechanizm obronny, czyli wyparcie i zaprzeczenie. I tak na przykład młody wykształcony Polak, z którym rozmawiałem, nie miał pojęcia o pogromie z 1946 roku.

 

Bogdanowi Białkowi i ludziom takim jak on nie pozostało nic innego, jak zachować tę trudną pamięć, nie pozwalając jednak, aby ich zmiażdżyła. Dla tych, którzy żyją. Zmarli nie muszą już pamiętać. Gdy modlimy się za nich, robimy to raczej dla siebie niż dla nich. Musimy pamiętać to, co chętnie szybko zapominamy, po to, by przeciwstawić się selektywnej pamięci i tragedii zupełnej amnezji. Nie może być to jednak pamięć sentymentalna. Pamięć musi czemuś służyć. Ma nam pomóc, aby nie powtórzyło się tamto zło – a ciągłe bezczeszczenie cmentarzy żydowskich i graffiti o treści antysemickiej dowodzi, że wirus antysemityzmu jest wciąż wśród nas. Wreszcie pamięć ma oczyścić samą religię, gdyż to ona nierzadko dostarczała uzasadnienia i powodów dla tych bestialstw.

 

Po ceremonii wokół Menory buddyści, żydzi, muzułmanie, chrześcijanie wraz z zebranymi kielczanami modlili się w kościele o. Franciszkanów. Dzielili się dawną winą jak też i nową nadzieją, że możliwy jest świat, w którym nie zdarzy się podobna zagłada.

Następnego dnia, idąc za radą Żydówki z filmu, próbowałem zostawić „to” za sobą i spotkałem się z opatem benedyktynów w Tyńcu. Rozmawialiśmy o polskim Kościele katolickim głęboko podzielonym i ciągle ze śladami antysemityzmu w niektórych swych kręgach. Zastanawialiśmy się, jak zadbać o wzrost wiary w Polsce w jej wymiarze kontemplacyjnym, tak potrzebnym w dzisiejszych czasach, w których komunizm został zastąpiony przez konsumpcjonizm. Medytacja budzi pamięć serca. Ważne jest jednak, jak zauważył Bogdan, by pamiętać we właściwy sposób. Tylko milczeniem medytacji można odpowiedzieć na krzyk rozpaczy tragedii ludzkiego losu, kiedy słowa nie potrafią wypowiedzieć tego, co czuje poruszone i dotknięte współczuciem serce.

 

With love

 

 

 

luty 2012

 

tłum. Agnieszka Chrzanowska

fot. wccm.pl

Patrz też Kielecki Asyż

 

 

 

Google i medytacja

 

Podczas mojej ostatniej podróży do Ameryki zostałem zaproszony przez firmę Google do wygłoszenia odczytu na temat medytacji. Czyż jest gdzieś lepsze miejsce lokalizacji firmy, takiej jak Google, niż Kalifornia, firmy która w dobie rozrastającego się Internetu, naszej “Chmury Wiedzy”, dostarcza informacji i usług wirtualnym użytkownikom, by tak rozumianą przez siebie służbą ludzkości objąć cały świat? Dla wielu Kalifornia – kraina obfitości, gdzie spełniają się wszystkie marzenia – jest ostatecznym celem długiego marszu ludzkości do wolności i dobrobytu, będąc w rzeczywistości miejscem cechującym się wyjątkowym brakiem stabilności, napędzanym niekończącym się dążeniem do odczuwania przyjemności. I chociaż jest ona symbolem urzeczywistnionych marzeń, to jednak za fasadą wielu spełnionych snów kryją się odrażające zjawiska korporacyjnej walki na śmierć i życie i osobistych tragedii ludzkich, skrzętnie skrywane i wypierane z tamtejszej świadomości. To naturalne, bo zazwyczaj wolimy ideały od niewygodnych faktów.

 

Jednocześnie trzeba przyznać, że ludzie, których spotkałem w Google byli niezwykle sympatyczni. Co prawda, gdy dojechałem na miejsce, nie zastałem nikogo w recepcji, ale pozostawiono mi karteczkę z prośbą, abym się sam zameldował w systemie, rozgościł oraz poczęstował napojami i przekąskami. I zaczekał.

 

Czekałem więc, oglądając relikt pierwszego wielkiego komputera firmy Google, który generował tyle ciepła, że większość jego wnętrza zajmowały wentylatory, a przewody elektryczne swą długością przypominały dorzecza Amazonki. Zastanawiałem się, czy i jak coś takiego mogło być serwisowane. Przypuszczalnie wcale nie był on reperowany, po prostu inżynierowie z Googli zastąpili go sprawniejszym modelem. Ten staroświecki egzemplarz miał tylko dwadzieścia lat, co uświadomiło mi, z jaką błyskawiczną prędkością rozwija się nasza myśl techniczna i jak doskonale Google wpisuje się w niezaspokojone pragnienia naszych czasów: głód szybkich odpowiedzi w wirtualnej rzeczywistości.

 

Podobno co piąty Amerykanin chciałby pracować dla firmy Google, która według rankingów zapewnia najlepsze warunki dla pracowników. Być może właśnie dlatego ci, którzy są tam zatrudnieni, wyglądają jakby wygrali los na loterii i jakby wciąż jeszcze nie mogli uwierzyć w szczęście, które im się przytrafiło. Jeden rzut oka na wykres wzrostu cen na giełdzie akcji Google tłumaczy wszystko. Ludzie mają tam rzeczywiście wymarzone warunki pracy. Podczas zwiedzania odnosiłem wrażenie, że jest to raczej centrum rekreacji niż zakład pracy – barki z darmowymi ekologicznymi przekąskami, potrawy z różnych kuchni całego świata z przewagą kuchni azjatyckiej, gdyż Azjaci stanowią większość zatrudnionych. Do tego pokoje do relaksacyjnego masażu, specjalne fotele umożliwiające szybką drzemkę, siłownie, basen i wiele miejsc na odpoczynek. Im wyższe ktoś zajmuje stanowisko, tym więcej przysługuje mu darmowych profitów.

 

Amerykański styl życia i niewinna pogoń za przyjemnością zawsze budziły na Starym Kontynencie oburzenie i podejrzliwość. A jednocześnie nas Europejczyków kusi perspektywa pracy dla jak najszybszego zysku, takiej, która pozwoliłaby nam uciec od wielkich metafizycznych pytań, które jeszcze do niedawna tak bardzo zaprzątały naszą kulturę. Poddajemy w wątpliwość konieczność dążenia do ciągłego odkrywania coraz to głębszego sensu i prawdy - pracy, która ze swej natury okupiona jest trudem i ryzykiem przegranej. Podejście Starego Kontynentu do american dream przypomina mi stosunek starszego, doświadczonego życiem człowieka do idealistycznych pomysłów młodego, niedojrzałego idealisty. Patrzy on na takiego osobnika z niedowierzaniem, ale i pewnym podziwem, choć doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że to, o czym ów młodzian mówi, jest niezwykle trudne do zrealizowania i chyba jedynie głęboka wiara może uchronić go przed klęską.

Główna siedziba firmy Google to nie Watykan czy Biały Dom. Ma jednak globalny zasięg i tak jak one cechuje się pewnego rodzaju idealizmem. W Google, jak w każdej firmie dążącej do sukcesu, trzeba było pójść na kompromis w kwestii ideałów. Poczucie winy nie jest modne w Kalifornii, więc nikt się nad tym specjalnie nie rozwodzi. Google to z całą pewnością instytucja świecka, co nie znaczy antyreligijna, ale wolna i elastyczna w kwestii wartości duchowych. I chociaż moi rozmówcy przyznali w końcu, że nadmiar wolności może prowadzić do zahamowania rozwoju duchowego; niemniej jednak uważali, że jest to lepsza propozycja niż poddanie się działaniu zasiedziałych instytucji religijnych, które na różne sposoby dążą do dominacji dusz.

 

Po tej całej wymianie zdań doszliśmy do zasadniczego powodu mojej wizyty. Wygłosiłem prelekcję na temat medytacji chrześcijańskiej i wspólnie medytowaliśmy przez 20 minut. Zadziwił mnie brak oporu, wręcz otwartość i entuzjazm uczestników. W rozmowie, która nastąpiła potem, wytłumaczyli mi, że coraz więcej nowoczesnych, osiągających sukcesy korporacji, takich jak Google, postrzega medytację jako pewnego rodzaju życiową umiejętność czy niezbędne narzędzie sukcesu korporacyjnego. W tym świetle wiele tradycyjnych instytucji rządowych czy religijnych wygląda jeszcze bardziej staroświecko.

Oczywiście Kalifornia przypisuje sobie odkrycie medytacji i szczyci się ciągłym jej udoskonalaniem, jakby zupełnie nie miała świadomości dorobku wielowiekowych tradycji duchowych, w tym także chrześcijańskich. Różnica między nami polega na tym, że oni nie popełnili jeszcze tragicznych w skutki błędów, z którymi my nie możemy się uporać i którym ciągle próbujemy zaprzeczać. Nie mogłem się jednak oprzeć wrażeniu, że dobrze zrobiłoby Europie, gdyby zaraziła się tutaj kalifornijskim bakcylem świeżości i zapału i z większym wigorem wróciła do swych medytacyjnych korzeni.

Laurence Freeman OSB


With love

 

styczeń 2012

 

 

tłum. Agnieszka Borowiecka

fot. wikipedia

 

 

 

Medytacja z mistrzem Wei

 

Mistrza Wei poznałem w Hong Kongu, gdzie przebywałem z okazji rekolekcji medytacyjnych dla naszej Wspólnoty. Zostaliśmy zaproszeni do jego świątyni Wong Tai Sin, największej taoistycznej świątyni w mieście. Zgromadziliśmy się w dużej sali wokół ogromnego stołu zastawionego ciastami, słodyczami i owocami. Mistrz Wei jest człowiekiem o wątłej budowie ciała i niezwykle oszczędnym w słowach, posiada przy tym niezwykły zmysł obserwacji, jest spostrzegawczy i mimo swej pewności siebie, cechuje go uprzejma powściągliwość. Sprawił na mnie wrażenie osoby mocno osadzonej w sobie, która już samą swoją obecnością byłaby w stanie rozładować każdą zaognioną sytuację i wprowadzić spokój.

 

Nasza rozmowa odbywała się dzieki pośrednictwu znakomitego tłumacza, również taoistycznego duchownego. W przeciwieństwie do większości przywódców religijnych, z którymi się zetknąłem, Mistrz Wei był autentycznie zainteresowany prawdami wiary i praktykami wyznawców innych religii. Pytał o chrześcijaństwo, w co wierzę i jak praktykuję. Trudno mi było odpowiedzieć na niektóre z jego pytań, dzieliły nas zbyt duże różnice kulturowe. I tak na przykład nie mógł zrozumieć dlaczego zakonnik nie musi być księdzem oraz jaka jest między nimi zasadnicza różnica.

 

W natłoku zajęć w ciągu dnia nie mieliśmy czasu na lunch, stąd z apetytem spoglądałem w stronę suto zastawionego stołu. Lecz już po chwili rozmowa z Mistrzem Wei tak mnie wciągnęła, że przestałem myśleć o moim pustym żołądku, zwłaszcza kiedy obaj zauważyliśmy, że dużo możemy się od siebie nawzajem nauczyć. To było niezwykłe doświadczenie, zarówno w kontekście dialogu międzyreligijnego, jak i obecnego w codziennym życiu uczucia, że coraz większe zbliżenie nieuchronnie ujawnia istniejące różnice. Chwilami podobieństwa doświadczenia duchowego budowały między nami poczucie więzi, to znów patrząc na nie z innej perspektywy, wyraźnie zaznaczały się diametralnie różne sposoby jego rozumienia.

 

Gdy zaczęliśmy mówić o medytacji, Mistrz Wei powiedział, że w taoizmie ma ona dwa wymiary. Najbardziej powszechnym i najprostszym sposobem medytowania jest medytacja w ruchu, której przykładem jest sztuka Tai Chi. Ten sposób jest uważany za drogę do lepszego zdrowia oraz równowagi ciała i umysłu, lecz „zdrowie” rozumiane jest szerzej niż tak, jak patrzą na nie Europejczycy, jako brak fizycznych chorób. „Zdrowie” dla Mistrza Wei jest czymś na kształt świętości całego człowieka.

 

Drugim sposobem medytacji jest medytacja w bezruchu. Według Mistrza Wei nie jest to jednak rozpowszechniona metoda, której może nauczyć się każdy. W zasadzie buduje się ją poprzez intymną więź duchową między mistrzem i uczniem i jako taka jest obłożona rygorystycznymi zasadami. Gdy zapytałem, dlaczego tak się dzieje, wyjaśnił mi, że wszystko to jest niezbędne, by medytacja nie została wykorzystana przez ludzi, którzy dążą jedynie do zaspokojenia własnych potrzeb i by nie stała się celem samym w sobie. Sądzę, że miał na myśli subtelne moce mentalne i doświadczenia psychiczne, które są przedmiotem fascynacji wielu ludzi w Azji. Powiedziałem mu, że w chrześcijaństwie nie ma praktyki, która odnosiłaby się do duchowości ciała, jak joga czy Tai Chi na Wschodzie, i może dlatego postrzegamy medytację jako praktykę dostępną dla wszystkich ludzi, a nawet dzieci. I chociaż dotarliśmy w tym punkcie rozmowy do wielkiej różnicy w podejściu do medytacji, Mistrz Wei dopytywał dalej: jak uczymy medytacji oraz jakie przynosi ona owoce. Miałem wrażenie, że moje odpowiedzi zaskoczyły go, ale i bardzo zaciekawiły. Zapytał następnie, jak wyobrażamy sobie życie pozagrobowe. Starałem się jak najlepiej przedstawić mu chrześcijańską wizję nieba, piekła i czyśćca, zaznaczając przy tym, że nikt nie ma pewności co do tej kwestii. Słysząc to, roześmiał się i na chwilę nasze dwie wielkie tradycje połączyły się w wyswobadzającym poczuciu ludzkiej omylności. To niezwykle pokrzepiające uczucie, gdy po zaprezentowaniu swego poglądu można przyznać się do braku pewności wobec niego.

 

Muszę dodać, że ta wspaniała wymiana doświadczeń toczyła się przy ogłuszającym huku młotów pneumatycznych, które pracowały w sąsiedztwie. W pierwszej chwili pomyślałem, że musimy przenieść się w spokojniejsze miejsce, gdyż z trudem słyszeliśmy się wzajemnie i tłumacz nieustannie prosił o potwórzenie słów i całych zdań. Nikt jednak zdawał się nie zwracać uwagi na ten problem. Jak się później okazało wschodnia grzeczność wobec gospodarza nie pozwalała gościom na żadne krytyczne uwagi. W miarę jak nasza rozmowa rozwijała się, zauważyłem, że coraz mniej mi przeszkadzał wszechobecny hałas. W zasadzie nie tylko rozmawialiśmy, lecz także praktykowaliśmy sztukę medytacji: nasza uwaga powracała do meritum rozmowy, a to pozwalało nam wygłuszać zewnętrzne rozproszenia: łoskot maszyn czy też przygotowany poczęstunek. Owocem tego skupienia był nasz obopólny wzrost w mądrości, wzajemnym poszanowaniu i ludzkiej uprzejmości.

 

Laurence Freeman OSB


With love

 

grudzień 2011

tłum. Agnieszka Borowiecka

fot. yornet.net

 

 

Archiwum 

 

2011, 2010, 2009, 2008

 

 

Print Friendly and PDF