Czym jest wspólnota świeckich i czy grupa medytacyjna może być taką wspólnotą?
Wspólnoty świeckich mogą tworzyć się na różnych poziomach i w ich rozwoju można wyróżnić kilka etapów. Myślę, że sprawą naprawdę ważną jest, aby pozostała ona prawdziwą wspólnotą świeckich, a nie czymś w rodzaju wspólnoty na wpół duchownej. Ludzie świeccy mają w Kościele specjalne i wyjątkowe miejsce, inne od tego, jakie przysługuje osobom duchownym czy zakonnym. Miejscowy biskup powinien wiedzieć o istnieniu takiej wspólnoty, ale nie koniecznie musi czuć się za nią odpowiedzialny. Członkowie wspólnoty powinny być osobami z „ludu Bożego” wyrażającymi swym życiem chrześcijańskie wartości, otwartymi na radę i przewodnictwo duchownych czy księży, ale niepodlegającymi ich zwierzchnictwu. Potrzeba nam w Kościele wolności kierującej się odpowiedzialnością. Powinna się ona również wyrażać poprzez odpowiedzialną krytykę Kościoła, bo kieruje nami ku Kościołowi miłość, a nie chęć wyrządzenia mu szkody. Na pierwszym etapie rozwoju wspólnoty świeckiej trzeba się zebrać i zacząć wspólnie medytować. Po pewnym czasie, kiedy zacznie się tworzyć między medytującymi więź, można spróbować utworzyć wspólnotę, ale w bardzo luźnej formie.
Następny etap przychodzi, jeżeli czujecie silną wolę i determinację utworzenia wspólnoty, choć nie znaczy to, że jej członkowie muszą mieszkać w bliskim sąsiedztwie. Każda grupa musi odnaleźć swoją własną formę zrzeszenia się. Jak już dostrzeżecie, że grupa medytujących kieruje się w życiu tymi samymi wartościami, wówczas można mówić o powstaniu „wspólnoty świeckich”. Teraz tylko musicie pozwolić na jej wzrost, bo ów jest już w rękach Ducha Świętego. W Dziejach Apostolskich znajdujemy jeden z najlepszych przykładów takiej wspólnoty. Czytamy, że po zesłaniu Ducha Świętego: „Trwali oni w nauce Apostołów i we wspólnocie, w łamaniu chleba i w modlitwie.” (Dz. 2. 42). Kiedy rodzi się życie w Chrystusie - koinonia, wówczas powstaje prawdziwa wspólnota i odtąd trzeba dać jej wolność wzrastania. Niektóre ze wspólnot mogą pozostać bardziej nieformalne, inne mogą wybrać większe zżycie z sobą. Każda musi być otwarta na to, dokąd Duch ją prowadzi.
Jak to zrobić, żeby Wspólnota Medytacji Chrześcijańskiej mogła wywrzeć wpływ na życie Kościoła bez jej instytucjonalizacji?
Za wszelką cenę musimy uniknąć pokusy stania się instytucją. Wydaje się, że posiadanie reguł daje poczucie większego porządku i bezpieczeństwa, ale musimy spróbować pójść dalej. Medytacja musi poprowadzić nas do prawdziwego zdania się na Ducha Świętego. Musimy naprawdę uwierzyć, że On jest wśród nas i nas prowadzi. To przewodnictwo na każdym kroku czuli pierwsi chrześcijanie . Do tego stopnia, że jak czytamy w Dziejach Apostolskich: „Przeszli Frygię i krainę galacką, ponieważ Duch Święty zabronił im głosić słowo w Azji.” (Dz. 16, 6). Współczesne badania nad wspólnotami pierwszych chrześcijan wykazują, jak wielce były one charyzmatyczne. Były prawdziwie wspólnotami Ducha i dopiero później przyszły organizacja i instytucja. Niestety, proces ten wydaje się być nieunikniony, w miarę jak dokonuje się liczebny wzrost grupy. Musimy więc chronić i trzymać wolną przestrzeń dla Ducha Świętego, ucząc się tego od siebie wzajemnie, medytując wspólnie i próbując dociec czego On od nas chce. To jest prawdziwie odpowiedzialne zadanie i nie ulega dla mnie wątpliwości, że zbieranie się na wspólną medytację jest znakiem, że Bóg was prowadzi. O to musimy się też razem modlić.
Jeżeli medytacja buduje wspólnotę, to czy jako członkowie tej wspólnoty musimy „wynaleźć” nowe słowa, by zastąpić takie jak np. „reguła”,czy „dyscyplina”?
To prawdziwe wyzwanie, by dawać w nowy sposób wyraz naszej chrześcijańskiej wierze. Tak łatwo jest okopać się w strukturach organizacyjnych odbierając pole do działania dla Ducha Świętego. Najważniejsze, co Jezus zostawił w darze Kościołowi, to przecież Duch Święty. Uczmy się jeden od drugiego zaufania Duchowi, módlmy się i medytujmy trwając w zaufaniu do Ducha ufając sobie wzajemnie a wtedy powstanie nowy język. Potrzeba nam reguł i odpowiednich form organizacji oraz zdrowej dozy dyscypliny, aby zapobiec dezintegracji. Jednak musi temu towarzyszyć uważne rozeznanie, tak aby forma nie przysłoniła treści.
Czy wspólnota świecka i wspólnota duchowna mogą tak współdziałać, by się wzajemnie wspomagać we wzroście i uzupełniać?
To bardzo ważne pytanie. Do tej pory oblat był związany z klasztorem, ale to nie jest zbyt zdrowy i korzystny związek, jako że zbytnio uzależnia od klasztoru kogoś, kto czuje powołanie do życia regułą zakonną w warunkach swego domu i środowiska. Dlatego zaczynamy teraz kłaść nacisk na wspólnoty świeckich, które są o wiele bardziej niezależne w rozwijaniu swej własnej drogi życiowej. Mogą one oczywiście korzystać z rad i przewodnictwa wspólnot zakonnych, szczególnie zaś ze strony tych mnichów, którzy w pełni rozumieją konieczność pozostawienia wspólnotom świeckich wolnej ręki w dokonywanych wyborach. Nasz przeor w New Camaldoli, który wspiera rozwój takich wspólnot, uważa, że klasztor nie jest za nie odpowiedzialny. W przeciwnym razie klasztor znajduje się pod presją interwencji w ich życie, wspólnota zaś czują, że we wszystkim musi mieć zezwolenie zakonu.
Jak mamy budować wspólnotę, skoro często niszczy ją „ego” jej uczestników?
Jak tylko zawiąże się jakaś grupa, od razu dochodzi do głosu ego, które jest naszym największym problemem w życiu. Każdy z nas ma silne ego, co jest dobre dla naszego rozwoju osobowego. Ale z drugiej strony powoduje ono konflikty. Im bardziej ludzie zbliżają się do siebie, tym bardziej rośnie możliwość konfliktu. Przypomina mi się historia pięciu żołnierzy stacjonujących na jakimś bezludziu. Tak im dopiekło bycie razem, że postawili bęben, w który walili, jak tylko nie mogli dać sobie rady z narastającym frustracją i gniewem.
Poprzez medytację i dzięki niej stajemy się coraz bardziej świadomi ego w sobie, także tego ego duchowego. Dostrzegamy coraz wyraźniej, jak ono przeszkadza nam samym i innym i stopniowo je pokonujemy, uzyskując większy poziom wzajemnej tolerancji. Musimy jednak pamiętać, że jeżeli chcemy stworzyć szczerą i uczciwą relację, nie da się w międzyczasie uniknąć konfliktów. Tak właśnie rodzi się miłość. I trzeba o tym głośno sobie mówić, bo jest to najtrudniejszy problem. Oto spotykamy się na wspólnej modlitwie, medytujemy razem, a tu nagle ujawnia się ego poszczególnych osób i wszystko wydaje się rozpadać na drobne części. Ale jeśli potrafimy sobie wzajemnie wybaczać, jest to objaw ogromnej łaski. „Jeden drugiego brzemiona noście i tak wypełniajcie prawo Chrystusowe.”(Ga 6,2), tak brzmi zalecenie św. Pawła. Słyszałem historię pewnej kobiety, która w czasie wojny była więźniem w obozie koncentracyjnym w Polsce. Po latach spotkała hitlerowskiego oficera, który nawrócił się i został katolikiem. Podszedł do niej i wyciągnął rękę. Jej gniew i zgorzknienie za cierpienia, jakich od niego doznała, były tak wielkie, że nie była w stanie przyjąć jego wyciągniętej na zgodę ręki. Potem zaczęła się modlić, całkowicie zawierzając swe życie Bogu, i znalazła w sobie tyle sił, aby mu przebaczyć. Może nigdy nie uda się nam przebaczyć, jeżeli pozostajemy przekonani, że mamy całkowitą rację. Dopiero, gdy zaczniemy zdawać sobie sprawę z naszej własnej potrzeby otrzymania przebaczenia, może staniemy się gotowi na przebaczenie innym. Tak więc we wspólnocie musimy wyzbywać się ego poprzez dostrzeganie go tak w sobie, jak i u innych oraz uczenie się powierzania go Bogu, zezwalając na Jego łaskę i przewodnictwo Ducha Świętego. Dzięki temu znajdziemy pokój, miłość i pojednanie.
fot. Marek Zawadka. Oblaci WCCM.