Czytanie na dziś: czytaj dalej
Gerry Pierse CSSR Konferencje

GERRY PIERSE CSSR

 

Ojciec Gerry Pierse (1940—1999), urodził się w Irlandii. W roku 1961, jako seminarzysta, wyjechał na Filipiny. W swojej służbie kapłańskiej pracował głównie w wiejskich placówkach misyjnych. Tej formie apostolatu towarzyszyło jego coraz większe zaangażowanie w modlitwę kontemplacyjną. Nauczanie o. Johna Maina było dla niego źródłem głębokiej inspiracji. Zakładał i prowadził grupy medytacyjne w parafiach i w więzieniach. Wspólnoty medytacyjne na Filipinach i Azji Południowo-Wschodniej były pod wielkim wpływem jego nauczania. (Tłum. Piotr Ducher, Copyright wccm.pl)

Od lęku do wolności

 

 

Pamiętam, jak kiedyś dokuczały mi bóle w okolicach barku. Poszedłem więc do lekarza, który orzekł, że być może skręciłem sobie ramię, po czym nakazał, bym go nie nadwerężał i dał mi kilka tabletek aspiryny. Mój stan się jednak pogorszył, udałem się zatem po pomoc do miejscowego uzdrowiciela. Ten stwierdził, że w moim barku jest "wiatr", i że mnie wymasuje, a wiatr wyjdzie na zewnątrz przez palce rąk i nóg. Próbował to zrobić, ale bez powodzenia. Miałem wrażenie, że ani lekarz ani znachor nie znali rzeczywistej przyczyny moich dolegliwości. Bez przekonania zastosowałem się do ich wskazówek, ale mój stan zaczął pogarszać się z dnia na dzień. W końcu poszedłem do ortopedy, który już po kilu minutach uważnego badania stwierdził, że cierpię z powodu "zamrożonego barku". Od razu czułem, że wiedział, co mi dolega, dlatego z pełnym zaufaniem poddałem się leczeniu, które mi przepisał.

 

Podobne przeświadczenie, że oto mówi do mnie autorytet, towarzyszyło mi w zetknięciu się z nauką o. Johna Maina OSB o modlitwie. Czułem, że mówi do mnie ktoś, kto wie, co mówi, i że jeśli podążę za jego wskazaniami, dojdę do celu. Dla mnie, siła medytacji polega na tym, że dzięki niej otwieramy się na miłość — samego siebie, Boga i bliźniego. Często cytowane przez Johna Maina słowa św. Augustyna są bardzo trafne: „Człowiekowi musi najpierw być przywrócone jego człowieczeństwo tak, aby samemu stając się niejako punktem oparcia, mógł z tego punktu wznieść się i skierować ku Bogu”. To przywrócenie człowieczeństwa oznacza wyjście poza lęk.

 

Niedawno odwiedziłem naszego starego znajomego, na którego mówiliśmy kiedyś "wujek Mickey". "Mickey, ty odmawiasz różaniec!", powiedziałem, gdy go zobaczyłem. Na co odrzekł: "Tak, odmawiam, i wiedz, że sprawia mi to wielką przyjemność". Jak mniemam, dla Mickey’ego odmawianie różańca nie było rozmową z Bogiem, ani wsłuchiwaniem się w to, co Bóg do niego mówi. Odmawiał różaniec w sposób medytacyjny, jako swego rodzaju mantrę, która nastrajała go na Bożą obecność. Powiedział wówczas mi coś, co bardzo mnie zaskoczyło: "Musisz wiedzieć jedno, że kiedy jesteś blisko Boga, nikt nie jest w stanie cię znieważyć". Ot tak po prostu wyrzucił to z siebie. A ja myślę, że to owoc kontemplacji, gdyż jest to czysta prawda: kiedy jesteś blisko Boga, nikt nie jest w stanie cię znieważyć. Gdy ktoś cię krytykuje, to albo się denerwujesz, albo ogarnia cię lęk. Ale jeśli jesteś blisko Boga, to gdy ktoś cię krytykuje, to albo jest to prawda — a zatem masz cenną informację o sobie — albo jest to nieprawda. Jeśli ktoś kłamie, lub tobie zazdrości, to wówczas ta osoba ma problem, nie ty. Nie masz powodu, by czuć się rozdrażnionym.

 

Miłość wyraża się najpełniej poprzez tworzone przez nas relacje. Kiedy medytuję, zauważam, że największą przeszkodą w relacjach międzyludzkich, i to na wszystkich poziomach, jest lęk.  Jesteśmy przerażeni tym, co dzieje się w naszych wnętrzach. Lękamy się badawczych spojrzeń. Lękamy się Boga. Ludzie wchodzą w wir aktywności, właśnie dlatego, że nie chcą usiąść na chwilę, by przyjrzeć się własnym lękom lub ukrytym w ich wnętrzach wątpliwościom. Można by użyć porównania, że są jak ciastka „całuski” — tak jakby wirowali wokół wydrążonego w nich środka.

 

Jeśli nachodzi mnie myśl, by skłamać, wiem, że czegoś się obawiam. Jeśli chcę mieć wszystko pod kontrolą lub nadużywam swojej władzy, nieważne czy fizycznie czy emocjonalnie, wówczas rządzi mną lęk. To dlatego tak bardzo obraniam w sobie te niewielkie obszary, w których czuję się bezpiecznie, te miejsca, gdzie mogę sprawować kontrolę, albo też stawiam innych w sytuacji bez wyjścia, w obliczu faktów dokonanych, pragnąc spełnienia mojej woli. Wiem z własnego doświadczenia, że zdarza się to w grupach religijnych, w małżeństwie i w ogóle wszędzie tam, gdzie ludzie są razem.

 

sadJeśli jest w nas tyle lęku (a lękamy się siebie samych i innych), to nieuchronnie będziemy się również lękać Boga. Katolicki system wychowawczy wcześniejszych pokoleń bazował na lęku. Grzech konstytuowała lista rzeczy, które można robić, i których robić nie wolno. Był to grzech, który ściągał wieczne potępienie od Boga. By wierni przychodzili na Eucharystię, mówiliśmy im, że jeśli nie wezmą w niej udziału, popełnią grzech śmiertelny i pójdą do piekła. To przeokropne, używać takiej formy motywacji! Kwestia szacunku względem ciała i podejście do naszej seksualności były podobnie motywowane. Wszystko to prowadziło do niepotrzebnie przeżywanego poczucia winy, lęku i skrupułów. Próba oswobodzenia kogoś z lęku za pomocą słów nie ma sensu; lęk jest ukryty gdzieś w głębi naszego wnętrza. Jedynie doświadczenie, że tak naprawdę nie mamy się czego lękać, jest najlepszym sposobem na to, by osłabić siłę lęku.

 

Jest wiele osób, które zaczynając medytować, spodziewają się doświadczenia głębokiego pokoju. Pamiętam, że sam miałem takie pragnienie w pierwszych latach praktykowania medytacji. Ale ten pokój nie przyszedł. Miałem w sobie wiele pomieszania w sferze seksualności, posłuszeństwa, złości, itd. Myślę, że to, co się wtedy we mnie działo wynikało z tego, że dojrzewałem w bardzo ograniczonej i dusznej atmosferze seminarium, seminarium lat pięćdziesiątych. A w tamtych czasach problemami związanymi z dorastaniem, posłuszeństwem i seksualnością nie zajmowano się prawie w ogóle. Ja te problemy w sobie stłumiłem. Ale od kiedy zacząłem medytować, a miałem już w tym czasie ponad czterdzieści lat, kwestie te zaczęły powoli, ale uparcie, wychodzić. Pozwalałem by się pojawiały, ale pozwalałem im też odejść. I w końcu doświadczyłem pewnego rodzaju pokoju, czułem się tak, jakbym znalazł się u siebie w domu. Wyszło przy tym oczywiście na wierzch całe mnóstwo śmieci, z którymi musiałem się skonfrontować, ale pozwalałem, by one wychodziły na zewnątrz. Przychodziły, a ja pozwalałem im się pojawić, i to było wszystko, co robiłem.

 

Tak, z mojego doświadczenia, dzieje się, kiedy medytujemy. Kontynuując wysiłek uciszenia własnego wnętrza, odkrywam, że dobrze być w takim miejscu, gdzie jestem autentycznie tym, kim jestem i gdzie pozwalam moim myślom przychodzić i odchodzić. Trwając na medytacji, odkrywam, że się lękam. Doświadczam tej nikłej przestrzeni oddzielającej moje „ja” od ego, przestrzeni w której mogę zadecydować, czy ego mnie styranizuje, czy nie. Widzę również, że sam innych tyranizuję i że jest mi dany ten ułamek sekundy, w którym mogę wybrać, czy będę działać pod wpływem kompulsywnych pragnień dominacji, czy też manipulacji. Odkryłem również, że zmieniło się moje nastawienie do modlitwy. Nie jest już ona sposobem na to, by „dorwać” jakoś tego Boga, tego Ojca, którego skrycie się obawiam, a od którego oczekuję spełnienia moich pragnień. Dopiero po medytacji w ciszy, z czystą przyjemnością przedstawiam Bogu swoje troski, ponieważ wiem, że On mnie kocha. Mogę mu ufać, by zajął się moimi problemami, choć wciąż z trudem dostrzegam, że przecież On już to czyni.

 

fot. wccm.pl

Print Friendly and PDF