Słowo Boże stawia przed nami wyzwania dotyczące zwłaszcza naszego sposobu myślenia. Nieważne, jak mądrzy jesteśmy i jak dobrze będziemy tuszować prawdę i zachowywać pozory. Czasem potrafimy oszukać innych, a nawet samych siebie, jednak Boga nigdy nie oszukamy. Wezwanie do świętości jest zatem przede wszystkim wezwaniem do autentyczności.
Czego właściwie chce od nas Bóg? Pismo Święte przestrzega nas, że On jest Bogiem zazdrosnym, czyli nie zadowoli się resztkami. Zwykle mamy tendencję do zachowywania pewnych rzeczy wyłącznie dla siebie. Nie mamy w zwyczaju płacić dziesięciny, a mimo to mówimy: „Myślę, że naprawdę wiele zrobiłem, jestem dobrym człowiekiem. Czuję, że jestem w porządku, bo wszystko nieźle się układa”. A po namyśle dodajemy: „Dzięki, Panie!” Myślimy, że z Bogiem możemy postępować tak, jak ze sobą nawzajem w interesach. W biznesie konieczne jest używanie specyficznego rodzaju myślenia – myślenia kalkulacyjnego. Podstawowym pytaniem jest: „co ja z tego będę miał?” Nawet jeżeli daję komuś coś w sytuacji biznesowej, to ostatecznie celem jest długoterminowy zysk. Czasem myślenie kalkulacyjne przenika do naszych związków. Podobnie chcemy również postępować z Bogiem. Przychodzimy do Boga, wykonujemy różnego rodzaju zewnętrzne rytuały, a Bóg, który widzi nasze serca mówi: „To mnie nie uszczęśliwia; nie chcę ofiar. Chcę skruszonego serca”. W języku hebrajskim serce oznaczało całą osobę. Nasz Bóg jest Bogiem zazdrosnym, który pragnie naszych serc – całej istoty. Czy zatem jesteśmy gotowi udostępnić Bogu całych siebie?
Kto nas tego nauczy? Jedynie Bóg, bo tylko On potrafi tak dawać. On nie myśli kalkulacyjnie, lecz twórczo. Nie mówi: „Zmień się, porzuć to, przestań czynić tamto, a wtedy dam Ci moją miłość”. Bóg mówi coś zupełnie odwrotnego: „Przyjdźcie do mojej miłości, doświadczcie mojej miłości”. Wtedy też wszystko, co powinniśmy zmienić i porzucić ulegnie zmianie. Jakże piękne byłyby nasze międzyludzkie relacje, gdybyśmy potrafili tak postępować! Nasze życie powinno być sakramentem, który będzie świadczył, że nie kochamy kalkulacyjnie – tak jak ludzie, lecz tak jak Bóg – bezwarunkowo.
W scenie ewangelicznej w świątyni stają przed Bogiem dwa typy pobożności. Faryzeusz twierdzi: „dzięki Ci Panie, że nie jestem jako inni”. Z tego względu nie potrzebuje lekarza. Celnik mówi: „Panie, nie jestem godzien”. Nie czuje się zbyt dobrze i przyciąga uwagę, miłość i troskę lekarza. Czasami jesteśmy jak ów faryzeusz w świątyni, jesteśmy tak bardzo zadowoleni ze wszystkiego, co robimy. Twierdzimy, że nie jesteśmy faryzeuszami, ale mimo to cały czas podobnie postępujemy. W życiu ludzi przychodzących do mnie z prośbą o radę czy pomoc, często zauważam rutynowy przebieg praktyk religijnych. Nie ma tutaj znaczenia, czy są oni członkami grup modlitewnych, grup medytacyjnych, uczeszczają na codzienne msze, czy chodzą na pielgrzymki. Prawie wszyscy moi rozmówcy sądzą, że będąc wiernymi jakiejś praktyce religijnej posiadają przepustkę do bycia bliżej Boga. Mają poczucie, że generalnie wszystko jest z nimi w porządku. Nagle jednak syn lub córka z takiej rodziny przychodzi do mnie i mówi, że dzieje się u nich w domu coś złego. Odpowiadam, że nic takiego nie zauważyłem, a oni na to: „nikt tego nie widzi, ale ja o tym wiem; gdzieś u podstaw dzieje się coś bardzo niedobrego”. Odkrycie hipokryzji jest niezwykle uciążliwym zadaniem. Nieustannie musimy obserwować siebie, korygować swoje postępowanie, powracać do pokory i przyznawać się, kim naprawdę jesteśmy.
Przede wszystkim jesteśmy grzesznikami. Słowo „grzesznik” często źle kojarzy się moim uzależnionym podopiecznym. Jeżeli nie podoba nam się to słowo, możemy go nie używać. Przyznajmy, że nie jesteśmy doskonali. Co to znaczy być niedoskonałym? Oznacza to być człowiekiem – istotą ograniczoną i dlatego niekompletną. Chyba każdy z nas może zgodzić się z taką definicją grzeszności. Z tego wynika, że potrzebujemy czegoś, co by nas dopełniło.
Gdy tylko uznamy naszą niemoc, Bóg staje się naszym brakującym „wszystkim”. Mistycyzm jednoczy wszystkie religie. Dogmaty i teologia nas rozdzielają, a mistycy różnych religii dochodzą do tej samej prawdy o nas: „trzeba stać się zerem”. Buddyzm nazywa ten stan uzmysłowienia sobie naszej warunkowości śiunjatą. Niestety mamy tendencję, aby stawiać siebie samych na piedestale i uważać się za bohaterów. A jednak nimi nie jesteśmy, jesteśmy puści jak zera. Sam Chrystus pokazał nam, że musimy doświadczyć naszej pustki wobec Boga: „On, istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stając się podobnym do ludzi. A w zewnętrznej postaci uznany za człowieka, uniżył samego siebie, stając się posłusznym aż do śmierci – i to śmierci krzyżowej” (Flp 2, 7-8).
Celnik z ewangelicznej przypowieści ukazuje autentyczną postawę wobec Boga. Nie udało mi się odkryć lepszej drogi do takiej postawy niż medytacja nauczana przez Johna Maina. Zanim ją poznałem cała moja teologia, cała filozofia, całe moje nauczanie były łoskotem pustych garnków. Gdy to zrozumiałem, uświadomiłem sobie, że sercem chrześcijaństwa jest modlitwa kontemplacyjna. To jest właśnie istota bycia blisko Boga. Ewangelia zaprasza nas przed oblicze Boga takimi, jacy jesteśmy – nadzy, bezbronni, zera, nic… Zakończmy modlitwą:
Panie, stoję przed Tobą jako grzesznik. Uczyń ze mną, co tylko chcesz. Wiem, że kochasz mnie bardziej, niż ja Ciebie. Troszczysz się o mnie i jesteś dla mnie obecny. Powtarzam wciąż „Maranatha”, ale właściwie niesłusznie, bo przecież już jesteś bardziej obecny w moim życiu, niż ja sam dla siebie. Ale powtarzam Maranatha, ponieważ potrzebuję świadomości Twej obecności w moim życiu. Zaprowadź mnie do domu, tam, gdzie jest moje miejsce. Amen
fot. wccm.pl