Czytanie na dziś: czytaj dalej
Laurence Freeman OSB Konferencje

LAURENCE FREEMAN OSB 

 

Ojciec Laurence Freeman urodził się w Londynie. Uczęszczał do szkoły benedyktyńskiej. Stopień magistra literatury angielskiej zdobył w New College w Oksfordzie. Pracował w ONZ, bankowości i jako dziennikarz, aby ostatecznie wstąpić do klasztoru benedyktynów opactwa Ealing. Czytaj dalej tutaj.

 

 

Czy Bóg żąda doskonałości?

 

Spotykamy się w dniu, w którym mija 30 lat od złożenia moich ślubów zakonnych. Bezpośrednią inspiracją, aby włączyć się w dzieło, które stworzył ojciec John Main, była dla mnie jego wizja wspólnoty miłości. Kiedy mówił mi o niej, czułem w sercu i wyobraźni dotknięcie czegoś głębokiego. Wydawało się to ideałem, dla którego warto było poświęcić życie. Jestem przekonany, że ci z was, którzy są w związkach małżeńskich i mają rodziny, rozumieją, co oznacza poświęcenie w budowaniu relacji miłości. Kiedy widzicie waszą rodzinę wzrastającą w miłości i w jej duchu, pokonującą problemy, wybaczającą sobie nawzajem, to jest to obszar, w obrębie którego czujecie się najbardziej spełnieni i najbardziej żywotni. Wizja ojca Johna stanowiła dla mnie wielką inspirację i podjąłem ją z zapałem młodego mnicha. Jak to w życiu bywa - zdarzają się wzloty i upadki, doświadczamy sukcesów i porażek, z reguły więcej niepowodzeń niż spektakularnych sukcesów. Sukces, owszem, też się zdarza. Jest wspaniale, kiedy się pojawia, kiedy wszystko układa się pomyślnie, ale nie gości zwykle długo. Musimy się z tym pogodzić i nie trzymać się go kurczowo. O wiele częściej trzeba sobie radzić z jego brakiem. Dzięki niepowodzeniom możemy jednak nauczyć się wzrastać. Dziś, po latach, sądzę, że moim największym osiągnięciem było nauczenie się, że porażka jest ważniejsza niż sukces. Jeżeli uda ci się to zrozumieć, możesz uzdrawiać trudne sytuacje i podążać dalej w życie. Jest  to sztuka uczenia się na błędach. O niej chciałbym z wami w tym cyklu konferencji porozmawiać.

Ostatnio, biorąc udział w ciekawym spotkaniu, zostałem przedstawiony jako prelegent przez jednego z kardynałów, który pozostał też na prelekcji i medytacji. Zawsze chętnie wspierał nasze działania. Kiedy już po wykładzie rozmawialiśmy na temat Wspólnoty WCCMu, zapytałem, czy nie zechciałby zostać naszym patronem. Zastanowił się przez chwilę i z całą powagą odrzekł: “Cóż, nie wiem, czy nadaję się do tego”. Na pytanie jak to rozumieć odpowiedział: “Medytuję sześć dni w tygodniu, ale zazwyczaj tylko raz dziennie. Nie wydaje mi się, abym był wystarczająco dobrym praktykiem medytacji, by zostać patronem WCCM.” Bardzo poruszyła mnie jego szczerość. Nie udawał, a słowa wypływały z prostego, skromnego, niemal dziecięcego miejsca w nim samym. Poruszony tą szczerością podsumowałem z uśmiechem – „Sądzę, że to bardzo dobre kwalifikacje na patrona”.

Kiedy coś rozpoczynamy, zazwyczaj odczuwamy entuzjazm, składamy obietnice, robimy wielkie postanowienia. Po pewnym czasie, nieuchronnie, wszystko co nowe powszednieje, odkrywamy trudności, wkrada się rutyna. Być może docieramy do etapu w naszej medytacji, kiedy staje się ona jałowa, trudno nam przejść dalej. Wtedy możemy mieć wrażenie, że nic się nie dzieje i zwykle albo gubimy rytm praktyki, albo w ogóle zarzucamy medytację. Tracimy poczucie zaangażowania i celu, które towarzyszyło nam na początku. Jak zatem zachować świeżość? Nasza motywacja musi pozostawać jasna i silna. Dotyczy to zresztą każdej pracy, której podejmujemy się w życiu, ale jest szczególnie ważne w przypadku pracy duchowej. Duchowy wymiar naszego życia musi być wciąż na nowo uzupełniany zasobami świeżej energii.

Jednym z większych zagrożeń jest perfekcjonizm. Traktujemy go jako coś oczywistego, próbujemy być doskonali. Może to rodzice zaszczepili nam, abyśmy byli zawsze najlepsi? Pragnęli, żebyśmy radzili sobie w szkole, dostali jak najlepszą pracę, zawarli jak najlepszy związek małżeński... - ta lista pragnień nie ma końca. Czujemy nieustanną potrzebę osiągania sukcesów, pokonywania coraz wyżej umieszczonych poprzeczek, słowem nieustanną konieczność dążenia do perfekcji. Jest to obszar, na który powinniśmy zwrócić baczną uwagę i dogłębnie zrozumieć, ponieważ, jeśli niewłaściwie go zinterpretujemy, rozminiemy się z samym celem chrześcijańskiego życia.

Czy naprawdę chcemy być perfekcyjni? Zadaję to pytanie, gdyż prawdopodobnie jednym z powodów, dla których porzucamy duchową dyscyplinę, taką jak medytacja, jest przekonanie, iż nie jesteśmy w niej wystarczająco dobrzy. Nie osiągamy spodziewanych rezultatów. Musimy zatem uważnie przyjrzeć się idei perfekcjonizmu i zapytać, czy Bóg chce żebyśmy byli doskonali?

Nie ulega wątpliwości, że gdzieś głęboko w nas jest dążenie do uporządkowania, chcemy, aby wszystko było idealne. Jeśli wchodzisz do pokoju i widzisz obraz wiszący na ścianie, a on wisi krzywo, twój instynkt podpowiada ci, że tak nie jest dobrze, więc go poprawiasz, czyż nie? Wiele innych podobnych przykładów wskazuje, że w jakiś naturalny sposób wolimy, aby rzeczy zachowywały symetrię i równowagę. Jest w nas instynktowna idea fizycznej perfekcji. Może instynkt ten bierze się z faktu, że zostaliśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga. Jego obraz w nas jest kluczem, dzięki któremu mamy dostęp do poznania Boga, mamy udział w Jego naturze. W myśli chrześcijańskiej nasza prawdziwa natura jest z gruntu dobra. W istocie jest boska, bo Bóg tchnął w nas swojego Ducha. Stąd, być może, bierze się to głębokie poczucie doskonałości i dobra. Chociaż taka jest zasadniczo natura ludzka, ale czasami oglądając wiadomości, czy widząc zachowanie ludzi można zwątpić w jej dobroć. Jest to jednak fundamentalny element naszej wiary, a być może także fundamentalne ludzkie przeświadczenie. Bez niego byłoby nam bardzo trudno koncentrować uwagę w pracy czy w relacjach międzyludzkich. Szybko popadalibyśmy w pesymizm lub cynizm. Posiadanie zatem tego zmysłu perfekcji jest rzeczą dobrą i słuszną. Wróćmy jednak raz jeszcze do postawionego pytania, czy Bóg chce, żebyśmy byli doskonali? W Kazaniu na Górze Chrystus wypowiada słowa: “Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski.” (Mt 5, 48 ). To przykazanie Jezusa może nas onieśmielać, dopóki nie zrozumiemy, jaki rodzaj doskonałości porusza Jezus. Mówi, że Bóg jest wszechogarniającą miłością, w miłości Bóg nie zna żadnych granic. Św. Paweł rozwija ten temat pisząc, że Bóg nie ma ulubieńców. Bóg kocha wszystkie swoje dzieci tak samo mocno i każde w wyjątkowy sposób. Jezus porównał miłość Boga do słońca, które świeci bez różnicy na dobrych, jak i złych, i taką samą dobroć okazuje nawet niewdzięcznym i występnym. To w tym kontekście Chrystus zdefiniował doskonałość, jako pełną oraz wszechogarniającą miłość. Kieruje nas ku czemuś, co jako chrześcijanie, a być może szczególnie jako katolicy, powinniśmy dobrze zrozumieć: Bóg nie wymaga od nas abyśmy byli doskonali w powszechnym sensie tego słowa. Bóg jest realistą i nie oczekuje od nas rzeczy niemożliwych.

Jeżeli przyjrzeć się prawdziwym żywotom świętych, a nie tym z lukrowanych obrazków, dostrzeżemy, że byli oni bardzo ludzcy, mieli wiele niedoskonałości, ale jednocześnie posiadali przemożne, wszechogarniające doznanie miłości Boga oraz poczucie misji, którą ta miłość obdarowała ich w życiu. Ta prawda dotyczy także nas. Chociaż nigdy nie osiągniemy doskonałości, możemy jednak doświadczyć wzrostu w miłości. A zatem to raczej wzrastanie ku pełni, a nie doskonałość, powinno być tym, do czego dążymy.

Mamy swoje lepsze i gorsze dni, doświadczamy konfliktów i wewnętrznych rozterek. Pełnia jest jednak potencjalnie zawsze obecna. Im głębiej, dzień po dniu, w codziennej medytacji schodzimy ku centrum naszego istnienia, tym bardziej odkrywamy, że pełnią jest sam Bóg. Właśnie takie jej rozumienie, jak sądzę, otwiera przed nami Jezus. W tym sensie również nie istnieje moja modlitwa, czy moja medytacja. Jest tylko modlitwa Chrystusa we mnie, w którą mogę się całkowicie włączyć.

Jako człowiek jesteśmy jednością ciała, umysłu i ducha i nie można tych trzech aspektów rozdzielić. Musimy zatem próbować utrzymywać je w harmonii. Odkrywamy wtedy, że praca, którą wykonujemy na jednymm poziomie nie pozostaje bez wpływu na pozostałe dwa. Ponieważ stanowimy całość, więc to co fizyczne będzie oddziaływać na umysł i duchą, a przeżycie duchowe odciśnie swój ślad na naszym ciele i umyśle. Wszystko, czego doświadczamy jest częścią naszej podróży ku Bogu, częścią naszego wzrastania ku pełni.

Św. Ireneusz, mistyk żyjący w II wieku, powiedział coś zdumiewającego: “Chwałą Boga jest żyjący człowiek” - i dalej –“życiem zaś człowieka jest oglądanie Boga”. Czasami wydaje nam się, że wychwalanie Boga to wyśpiewywanie Mu wielbiących hymnów, ale tak naprawdę, w rozumieniu chrześcijańskim, to uwielbienie Boga oznacza ludzkie wzrastanie. Chwała Boga ukazuje się wtedy, gdy każdy z nas staje się coraz bardziej żywotny, bardziej ludzki, czyli bardziej kochający, bardziej hojny, bardziej szczery... Wzrastanie ku pełni w którymkolwiek z trzech poziomów: ciała, umysłu czy ducha podczas naszej podróży kontemplacyjnej staje się w istocie “oglądaniem Boga”. Moim zdaniem, w tym leży sedno chrześcijańskiej duchowości. Perfekcjonizm, rozumiany jako poczucie słuszności swego postępowania, nienaganności wobec wszystkich zasad, nie znajduje tu żadnego zastosowania i potwierdzenia. Taki perfekcjonizm jest obcy duchowości chrześcijańskiej.

 

fot.wccm.pl 

Print Friendly and PDF