Poniższy tekst zaadaptowano z książki o. Laurencea Freemana „Wewnętrzna pielgrzymka”. Wydawnictwo Tyniec.
Jak już mówiłem są takie podróże, które dadzą się zmierzyć i można śledzić ich tok, jak np. lot samolotu na ekranie pokładowego komputera. Nie da się jednak zmierzyć podróży natury duchowej, bo nie da się zmierzyć Ducha. Jezus określił Ducha jako „ o którym nie wiemy skąd i dokąd wieje.” Czujemy go, ale nie da się go schwycić. Jednak i ta duchowa podróż, jak każda inna, ma swój początek. Zaczynamy w jakimś miejscu i w jakimś czasie, ale zanim doszliśmy do punktu podjęcia decyzji o rozpoczęciu praktyki medytacji, mamy za sobą niekiedy bardzo długa drogę. Zaczęła się ona od naszego poczęcia, narodzin, wiodła przez wszystkie etapy naszego rozwoju jako człowieka. Jestem przekonany, że dobrze pamiętamy ten pierwszy raz, kiedy medytowaliśmy. Ktoś powiedział mam o medytacji, intuicyjnie odpowiedzieliśmy „tak”. Coś w naszym sercu zadrgało na to wezwanie do ciszy, odpocznienia i prostoty. I chociaż wszyscy lepiej, czy gorzej pamiętamy początek naszej podróży, to warto mieć jakieś pojęcie o tym, dokąd ona prowadzi, nawet jeżeli nie będziemy w stanie śledzić, jak daleko już zaszliśmy. Świadomość etapów, przez które nas powiedzie, pozwoli nam wzrastać na jej drodze i być może da nam siłę, by pozostać jej wiernym. Jak więc rozumiemy z perspektywy duchowej podróż medytacyjną?
Etap pierwszy: Rozproszenia
Na tym poziomie rezygnuje wielu ludzi. Dzieje się tak, dlatego że poddają się mówiąc: „Nie nadaję się do tego, to nie dla mnie, żaden ze mnie kontemplatyk”. Ważne jest by pamiętać, że wszyscy mamy ten sam problem rozproszeń. Jan Kasjan zajął się nim już w IV wieku w swej Dziesiątej Konferencji o medytacji – ona właśnie zainspirowała Johna Maina do podjęcia na nowo podróży medytacyjnej. Jan Kasjan napisał, że jest to problem uniwersalny i nikt nie jest od niego wolny. Nie ma nic przyjemnego w tym odkryciu, że jesteśmy z natury rozproszeni. Faktem jest również, że to część naszej ludzkiej kondycji. Tu jawi się wspierająca rola grupy osób medytujących wspólnie.
By przebrnąć przez pierwsze przeszkody, ich zachęta i przykład są nie do przecenienia,. Dlatego nie dziwi, że wielu ludzi zaczyna, przestaje i znów zaczyna, zanim utwierdzi się na dobre. Jeżeli naprawdę kontynuujemy, to niezauważalnie mantra zaczyna zakorzeniać się w naszym sercu i zapadać coraz głębiej w naszą świadomość. Jezus posłużył się metaforą wzrostu ziarna, gdy mówił o Królestwie Bożym. Nie wiemy, ku czemu rośnie w nas ziarno i stąd jest to podróż w nieznane.
W miarę jak mantra zakorzenia się w naszych sercach, doprowadza nas do następnego etapu świadomości.
Etap drugi: Uzdrawianie wspomnień
Na tym poziomie jest wszystko to, co sprawia, że jesteśmy właśnie tacy, jakimi Bóg nas stwarza i jak my Mu w tym usiłujemy pomóc. Wszystko tu ulega scaleniu, bo celem życia jest dojście do całkowitej pełni tak, aby to, co się nam wydarza, pozostawało w harmonii ze wszystkim innym. W efekcie tego scalenia stajemy się osobą doskonale zintegrowaną. Niestety, nie wszystko, co się na wydarza daje się łatwo zintegrować – przerażające szoki życia, bolesne straty, ciężkie psychiczne i fizyczne cierpienia. O dziecka kształtują one naszą osobowość i wywierają wpływ na całe życie.
Znajdujemy się teraz w środku życia, życia podświadomości i wiele się tu dzieje. Być może nie wiemy, skąd nas nachodzą uczucia smutku, złości, żałoby i być może nie musimy tego wiedzieć. A może musimy i wówczas się tego dowiemy. Do sfery świadomości przedostaną się jakieś wspomnienia i niespodzianie opanują nas myśli dotyczące jakiegoś związku z przeszłości, czy fazy w naszym życiu. Zaczyna się proces leczenia emocji z tym związanych. Myślisz o tym w ciągu dnia nie wiedząc, dlaczego właściwie tak się dzieje. A może są to pytania, które musisz sobie na nowo postawić. Lub też stawić czoła czemuś, czego usilnie unikałeś. I na tym poziomie istnieje niebezpieczeństwo rezygnacji z medytacji. Zaczynasz zbyt mocno koncentrować się na samym sobie, bo odbywa się coś w rodzaju opery mydlanej. Najlepsza z możliwych, bo sam ją napisałeś, sam ją odgrywasz i jesteś jej całą widownią. Zajmuj się nią na tyle, na ile to konieczne, ale nie ingeruj zbyt mocno. Przypomnij sobie nauczanie Jezusa o ziarnie, które rośnie. Zostaw je tam, nie potrzebujesz co chwilę dokopywać się do niego, by sprawdzić jak rośnie. Zaufaj całej podróży, jako doświadczeniu wiary. W tej sytuacji nieocenioną rolę może spełnić wspierająca cię wspólnota i duchowa przyjaźń z jej członkami. Pamiętaj, że choć medytacja jest podróżą, którą odbywa się w pojedynkę, lecz nie jest się w niej samotnym.
I tak ruszamy dalej. Medytujemy i uczymy się coraz bardziej i bardziej wsłuchiwać w mantrę, powtarzając ją. John Main uważał, że kiedy nauczymy się wsłuchiwać w mantrę, dopiero wówczas nasza podróż rozpoczyna się na serio.
Etap trzeci: Smutek egzystencji
Kolejny poziom świadomości jest, jak zderzenie czołowe z murem z cegieł. Autor Obłoku niewiedzy pisze o niej, jako o „nagiej świadomości samego siebie”. Nie jest to ani złe ani dobre, to jeszcze jedna blokada i nie pokonamy jej o własnych siłach. Jak czytamy dalej w Obłoku niewiedzy jest to miejsce, w którym doświadczamy „smutku egzystencji”. To piękna myśl. Nie jest to równoznaczne z depresją, bo ów smutek egzystencji jest uświadomieniem sobie, że to własne ego zawsze stoi na drodze naszego pełnego otwarcia, pełnej obecności. Ego oznacza tu naszą niemożność zupełnego oddania się innej osobie, czy Bogu. Jest więc ono, jak kula u nogi, która nie pozwala nam biec w pełni naszych sił. Celem każdej dyscypliny jest doprowadzenie nas do wolności. Wszystko, co możemy zrobić, to czekać, być obecnym, wiernie wyczekiwać łaski. Aż pewnego razu, zupełnie nieoczekiwanie, wypadnie z muru jedna cegła, potem następna w innym miejscu. A czymże są w zasadzie owe cegły? Może lękiem i rozgoryczeniem, którymi w jakiś sposób bronimy się przed Bogiem, przed miłością, przed innymi ludźmi. Lub jest to może jakieś uprzedzenie, poczucie winy, wstydu lub niewłaściwe pożądanie. Bardzo powoli, jedno po drugim pożądania i lęki zaczną nas opuszczać i na tym poziomie przebijemy się poza naszą własną orbitę spraw. Opuścimy ego i zanurzymy się w ducha. Zaczniemy rozumieć, że mur ma dwie strony. Po naszej jest smutek egzystencji, po tej drugiej radość istnienia.
Etap czwarty: Spotkanie z Jezusem
John Main powiedział, że w tym miejscu naszej wędrówki, na tej granicy naszej jaźni spotkamy Przewodnika i rozpoznamy w Nim zmartwychwstałego Chrystusa. Jest oczywiste, że Jezus był z nami w ciągu całej drogi, na każdym jej etapie. Podczas naszych niemądrych rozproszeń, później gdy odczuwaliśmy ból i opuszczenie, czy też teraz, gdy niesiemy nasz codzienny krzyż ego. Niemniej jednak właśnie tutaj rozpoznajemy Go w ten szczególny sposób. W Ewangelii św. Jana Maria Magdalena stoi przed pustym grobem i szlocha z bólu. Zabrano Jezusa z grobu i nie wie, dokąd Go zabrano. Odwraca się i widzi Go stojącego w ogrodzie, lecz Go nie poznaje. Myśli, że to ogrodnik, a Ten pyta: Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo szukasz? Pytanie Jezusa jest pełne współczucia i leczącej siły. I wtedy On wymawia jej imię: „Mario”. W tym momencie otwierają się jej oczy, poznaje Go i mówi „Rabbuni”, to znaczy: Nauczycielu.
Ważne by zdawać sobie sprawę, że chociaż opisaliśmy jej etapy sekwencyjnue, to dzieją się one jakby jednocześnie. Nie jest tak, że kolejne jej fazy dzielą wyznaczone odcinki czasu. Jak już podkreślaliśmy wielokrotnie, tej podróży nie da się zmierzyć. Podczas jej trwania zawsze będziemy rozpraszani, lecz nasze rozproszenia będą nas niepokoiły coraz mniej i umysł nasz będzie coraz bardziej spokojny. Będziemy też doświadczać coraz to nowych sytuacji życiowych, więc ten proces oczyszczania będzie trwał do końca naszego życia. Jednakże będzie wzrastało w nas zrozumienie, że droga do uporania się z naszymi konfliktami, nie wiedzie poprzez osądzanie i obarczanie winą innych. Wiedzie ona poprzez przebaczenie, a cała nasza podróż to wzrost w rozumieniu znaczenia siły przebaczenia i sposobu, w jaki ono się naprawdę odbywa.
Nasze ego pozostanie z nami do końca życia, lecz stawać się będzie coraz bardziej naszym sługą, nie panem. Jest ono bardzo ważne, potrzeba nam zdrowego ego, jednak musi znać ono swoje właściwe miejsce. Wszystko to, o czym mówimy odbywa się w miarę, jak coraz bardziej świadomie otwieramy się na nasze codzienne życie. Zaczynamy rozpoznawać obecność Jezusa w różnych jego fazach. To proces organicznego wzrostu na wszystkich poziomach naszego życia i każdy z nas będzie doświadczał go na swój własny, nieco inny, sposób. W chrześcijańskiej wizji zmierza on do pełnego miłości zjednoczenia w wierze z osobą Jezusa i wraz z nim poprzez Ducha Świętego dojście do Ojca, w którym dotkniemy nieskończonej tajemnicy samego życia.
fot.wccm.pl