Czytanie na dziś: czytaj dalej
Kim Nataraja Konferencje

KIM NATARAJA

Kim Nataraja urodziła się w Holandii. Od 1960 roku mieszka w Londynie wraz z mężem i dwójką dzieci. Jest emerytowanym wykładowcą języków nowożytnych. Od 1999 roku kieruje Szkołą Medytacji Chrześcijańskiej w ramach której prowadzi wykłady z cyklu Chrześcijańskie korzenie mistycyzmu. Kim jest benedyktyńskim oblatem WCCM, dyrektorką Szkoły Medytacji i członkiem założycielem towarzystwa Bede Griffiths Sangha. Aktywnie wspomaga prace WCCM na polu dialogu międzyreligijnego. 

Prolog

 

"Nie podążam śladem mędrców; podążam za tym, czego oni szukali” (Basho)

 

Pielgrzymka duchowa, to podróż integrująca umysł i serce, ego –ową powierzchowną osobowość – z naszą głębszą jaźnią, która jest centrum naszego istnienia i ogniwem łączącym ze Źródłem Wszechrzeczy . Jest to podróż odkrywcza zagubionych i zapomnianych części z pełni naszego istnienia. Jak w każdej przygodzie, jest w niej ból – ból pamiętania straty i ból nawrócenia, bycia zmuszonym do porzucenia przetartych szlaków i podążania nowymi, nieznanymi dotąd drogami. Ale jest też w niej radość – radość jednoczenia się z utraconą całością duszy, radość odzyskanej pełni i odkrycia nowej ścieżki do domu.

 

Bycie w drodze to czasem poczucie odseparowania i doświadczenie pobłądzenia. Dobrze zatem posiadać mapę terenu, który się przemierza. Taką jedynie pewną mapą, jaką tylko da się zdobyć, jest ta, którą nakreślili ci, którzy szli przed nami. Ci, którzy zechcieli podzielić się swym doświadczeniem wędrówki. W naszym przypadku będą nimi mistycy z różnych tradycji mądrościowych. Niemniej jednak trzeba nam nawet z ich map korzystać z z największą ostrożnością, mając ciągle przed oczyma ostrzeżenie Andre Gide:

„Wierz tym, którzy szukają prawdy, nie ufaj tym, którzy ją znaleźli”.

 

Co więcej, każdy z nas zaczyna w innym punkcie swej własnej podróży. Jesteś zdeterminowany nastawieniem twego umysłu, uwarunkowany emocjonalnym, psychologicznym i społecznym podłożem na którym wyrosłeś. I teren wędrówki zdaje się być dla każdego inny. W podróży mego życia byli przewodnicy, ludzie, których kocham i podziwiam. Boje świetlne, które mnie inspirowały i łagodnie wskazywały drogę, czasem całkiem nieświadomie. Należą do nich nauczyciele duchowi różnych tradycji: Jezus, szczególnie ten z Ewangelii św. Jana i św. Tomasza, Sri Aurobindo, Matka Meera, Paramahansa Yogananda, Bede Griffiths, Laotzi, I Ching, Jego Świątobliwość Dalajlama, Thich Nhat Hanh, John Main i Laurence Freeman. I wielu autorów książek, których nie zdołam nawet zliczyć. Książek, które darowali mi przyjaciele i które zapełniały półki mej bibliteki i przyciągały uwagę, dokładnie wtedy, kiedy je szczególnie potrzebowałam.

 

Mam nadzieję, że książka ta odegra dla ciebie właśnie taką rolę i stanie się czytelną mapą ku głębszym pokładom rzeczywistości, niezależnie od tego, jaką drogą duchowości właśnie podążasz. Pokażę ci mapę narysowaną przez tradycję chrześcijańską, która jest o wiele bardziej mistyczna, niż za jaką się ją powszechnie uważa. Jestem takim samym człowiekiem jak ty, poszukiwaczem prawdy, pytającym o sens życia, który nie jest poza życiem, ale tym, który je wzmacnia i podtrzymuje, nadaje wartość wszystkiemu, co robimy i czym jesteśmy. Trzeba tu zacytować Mahatmę Gandhiego: „Uważam się za pasjonata poszukiwania prawdy, która jest niczym innym, jak jeszcze jednym imieniem Boga”.

 

Moja podróż odbywała się po spirali, a zaczęła się od konwencjonalnego zachodniego chrześcijaństwa, potem wiodła przez eksporacje i ubogacenie mądrością Wschodu: hinduizmu, buddyzmu, taoizmu i zenu, by w końcu niczym po okręgu wróciłam znów do punktu wyjścia, do domu, do chrześcijaństwa, które okazało się bardziej duchowe, niż kiedykolwiek przedtem mogłam przypuszczać. Od siedzenia nieruchomo i powtarzania frazy z Modlitwy Pańskiej, poprzez hinduską medytacje mantrą, kontrolę oddechu i energii doszłam do chrześcijańskiej medytacji mantrą. Wszystkie z wymienionych dyscyplin duchowych mają na celu ten sam cel: skupienie uwagi i jako takie równie dobrze spełniały dla mnie swoja rolę wchodzenia w sferę wewnętrznej ciszy. Jak więc widać moja droga zawsze była kontemplatywna, drogą praktyki medytacji, chociaż jedynie przez ostatnie trzydzieści lat robię to z pełną świadomością.

 

Urodziłam się jako jedynaczka, dziecko czasu wojny, i wychowano mnie między dwoma wyznaniami: katolickim i protestanckim. Było to wychowanie traumatyczne. Pewnej nocy zbudził mnie raczej tumult, niż jakiś szczególny dźwięk. Nagle uświadomiłam sobie obecność mojej matki, stojącej obok łóżka przypartej plecami do ściany, a w otwartych drzwiach zobaczyłam dziadka ze strony ojca. Następną rzeczą, która się wydarzyła był pełen strachu skowyt Tilly, mojego psa, szybującej w powietrzu w stronę mamy. Ta złapała ją w locie w ręce. Poderwałam się i usiadłam zesztywniała na łóżku. Moje poruszenie odwróciło gniew dziadka. Popatrzył na mnie przez chwilę, po czym odwrócił się i wyszedł z pokoju. Moja mamy trzymając mnie mocno w ramionach powiedziała, że pokłócili się o Jezusa. To zdarzenie z Tilly było wynikiem karczemnej awantury między moją protestancką matką, a jej teściem, moim katolickim dziadkiem. Tak zbudzona ze snu z całą siła poczułam traumę otoczenia, w którym rosłam. Świat wydał mi się nagle zimnym i groźnym miejscem. Legło w gruzach moje dobre zdanie o dorosłych, którzy mnie otaczali. Zaczęłam mieć się wobec nich na baczności. Będąc świadkiem licznych awantur i przemocy, których źródłem było odmienne rozumienie Pisma Świętego, nabrałam nieufności wobec Boga. Napełniło mnie to również głęboką niechęcia wobec denominacji religijnych.

 

Miałam jednak na tyle szczęścia, że te negatywne uczucia zostały złagodzone wczesnodziecięcym doświadczeniem duchowości. Ono sprawiło, że od tamtej chwili, patrzyłam na rzeczywistość, która mnie otaczała w zupełnie innym świetle. Pierwsze cztery latam mego życia spędziłam z babcią i dziadkiem ze strony mamy. Ich życie było konwencjonalnym wyrazem chrześcijańskiej wiary, z całą jej prostotą i żarliwością posługi wszystkim tym, którzy jej potrzebowali w ich małej wiejskiej wspólnocie.

 

Pewnej nocy - nigdy tego nie zapomnę - obudził mnie głos babci: „Obudź się dziecko! Chodź ze mną!”. Babcia podniosła mnie z łóżka i poprowadziła za rękę. Wyszliśmy z domu i poszliśmu wąską dróżką, która wiodła na mały cmentarz. „Zobacz to!” Nagle opuściły mnie wszystkie resztki snu. Cały świat skąpany był w tym nieziemskim magicznym świetle pełni księżyca: szopa, dom, drzewa, ścieżka, którą przyszłyśmy. Nagle nie było mnie samej, nie było mego patrzenia, było tylko wszystko-ogarniające-światło. Głos babci „Wracamy moje dziecko!” wydawał się dochodzić z oddali. Wzięła mnie na ręce i zaniosła z powrotem do łóżka. Pamięć tamtego Światła była odtąd moim kołem ratunkowym, ono to strzegło mnie przed zgorzknieniem i negatywnym podejściem do życia. Wprost przeciwnie, moja tęsknota za tą drugą rzeczywistością, która odsłoniła mi się na moment podczas tamtej księżycowej nocy, podtrzymywała mnie w najtrudniejszych chwilach i stworzyła wewnętrzny dystans, rodzaj oderwania od świata, w którym się znajdowałam. Ta woalka, która oddziela dwa światy, tu i tam, jest mniej mętna w dzieciństwie i niestety gęstnieje w miarę dojrzewania.

 

Miałam samotne dzieciństwo i rosłam z poczuciem odrzucenia i bycia niechcianą, dzieckiem bez wartości i niegodnym miłości: tego wszystkiego musiałam się później oduczyć. Jednak w chwilach osamotnienia pojawiał się zachwyt nad naturą i nauczyłam się dostrzegać piękno w ciszy i w byciu sam na sam ze sobą. Stały się one pokarmem dla wzrostu kontemplatywnej części mojej osobowości. Ukształtowały mą postawę opartą na słuchaniu i akceptacji życia takim, jakie jest. Gdy miałam cztery lata to przeprowadziliśmy się do Amsterdamu. Kawałek drogi wzdłuż kanału, przy którym mieszkaliśmy, stał mały kościółek katolicki nazywany Małą Gołębicą. Ilekroć tylko mogłam, chowałam się w nim i siedząc nieruchomo powtarzałam jedną linijkę z Modlitwy Pańskiej, której nauczyła mnie babcia, mama mamy. Niedługo przychodziło mi czekać, a czułam się otulona ciszą pełna szczęścia i zatopiona w miłości. Od tego czasu gdziekolwiek byłam, przez jakiekolwiek przechodziłam koleje zewnętrznego życia, zostało to częścią mego życia wewnętrznego. Ta wewnętrzna cisza i miłość stały się mym schronieniem i punktem, w którym na nowo łapałam równowagę. Dzięki temu mój obraz Boga pozostał zawsze Bogiem Miłości, wspierającej i prowadzącej Opatrzności. Miałam poczucie bycia trzymaną, chronioną i wspomaganą nawet wtedy, gdy czasy były bardzo ciężkie. Moja wiara streszcza się w zdaniu z Dezyderaty „nie wątp - wszechświat jest na dobrej drodze.” (tłum. K. Jankowski), a dzięki bliskim spotkaniom z Rzeczywistością na różnych etapach mego życia, nigdy nie miałam wątpliwości, co do samej racji istnienia Większej Rzeczywistości.

 

Wkrótce po tym, gdy jako nastolatka przybyłam do Anglii, poznałam mego przyszłego męża. Urodził i wychował się w innej religii, jego dziadek był hinduistą, matka chrześcijanką. Podobnie jak ja, nie przywiązywał większej wagi do rytualnej strony religii, miał za to głęboko wykształconą duchowość. Jego wuj, szanowany powszechnie sędzia, wprowadził nas w medytację w tradycji Wschodu. Czułam się w niej, jak ryba w wodzie. Ostatecznie przypominało mi to to, co robiłam kiedyś przez wiele lat, gdy siedziałam i powtarzałam moje zdanie z Modlitwy Pańskiej, aż do momentu bycia pochłoniętą przez ciszę i miłość. Pewnego dnia moja pięcioletnia córka, która uczęszczała na nabożeństwa w pobliskim kościele anglikańskim, zapytała, dlaczego nie chodzimy z nią do jej kościoła. Tak też i zrobiliśmy. Poczułam, że wracam do korzeni, do wiary mych ukochanych dziadków ze strony mamy, jednak dalej medytowałam w tradycji hinduskiej, bo nie wyobrażałam sobie życia bez medytacji.

 

Chociaż na początku moje doświadczenie medytacji docierało do mnie na drodze natchnienia na poziomie podświadomości, to z czasem stawałam się coraz bardziej świadoma jej kształtującego oddziaływania. Pogłębiała ona moje wyczucie na większą Rzeczywistość, kształtowała moje reakcje na sprawy codzienne i na moje relacje z ludźmi. Moje studia psychologiczne, a później specjalizacja w kierownictwie duchowym, pomogły zrozumieć naturę tego, co się we mnie odbywało.

 

Aż w końcu przyszedł moment w moim życiu, kiedy zadziałało Przeznaczenie. Przyjaciółka podarowała mi książkę Bede Griffithsa. Ku mej radości dowiedziałam się, że w chrześcijaństwie też istniała ścieżka medytacji. Niedługo potem następna przyjaciółka pokazała mi dom, całkiem niedaleko miejsca, gdzie mieszkałam, w którym każdego tygodnia zbierała się na wspólną medytacje grupka członków WCCM-u. I tak na końcu długiej podróży moja chrześcijańska wiara i moja dyscyplina medytacji spotkały się w jednym i tym samym punkcie. Powróciłam do domu.

 

Od wielu lat uczę Medytacji Chrześcijańskiej, przez ostatnie siedem prowadzę Szkołę Medytacji WCCM. Im więcej się dzielę Medytacją, tym bardziej dostrzegam jej rewolucyjność i sposób, w jaki zaskakuje ona ludzi wpływem na ich życie. Stąd wzięła się ta książka. Niech stanie ci się pomocą na twej drodze do Źródła.

 

"Podróż do wewnątrz siebie jest nie tylko ważna, jest to podróż jedyna. Musimy nauczyć się wsłuchać w dźwięk poza milczeniem." (W.B.Yeats)

 

 

fot. Agnieszka Majnusz

 

Print Friendly and PDF