Nauka medytacji jest nauką powtarzania mantry. A ponieważ jest to takie proste, trzeba abyśmy dobrze zrozumieli, dlaczego jest to także tak ważne.
Musimy wzrastać w wierności słowu-modlitwy, naszej mantry. Wtedy będzie się ona coraz głębiej w nas zakorzeniać. Jak wiecie, chrześcijańska mantra, którą zalecam to: „Maranatha” – starożytna aramejska modlitwa tłumaczona na „Przyjdź, Panie! Przyjdź, Panie Jezu!” Zalecam, abyście powtarzali ją w myśli, równo akcentując każdą z czterech sylab: „ma-ra-na-tha”.
Większość z nas rozpoczyna naukę medytacji od nauli powtarzania mantry. Wydaje nam się, że wypowiadamy ją w myśli, gdzieś w naszych głowach. Ale kiedy powtarzanie mantry staje się naszą codzienną praktyką, mantra staje się nam coraz bardziej znajoma, bliższa, przestaje być intruzem w naszej świadomości. Zauważamy, że wytrwanie przy niej przez 20-30 minut medytacji wymaga od nas coraz mniej wysiłku. Z czasem okaże się, że wprawdzie powtarzamy ją w myśli, ale jakby zaczynała ona teraz wybrzmiewać w naszych sercach. Jest to etap, o którym zwykliśmy mówić, że mantra zakorzenia się w naszym sercu.
W przypadku medytacji nie sprawdzają się wielkie metafory, jednak myśl, że nasze osobiste doświadczenie, będące owocem wierności słowu mantry, wpisuje się w ogólne doświadczenie całej wspólnoty medytujących działa niezwykle motywująco. Można zatem przyrównać etap wybrzmiewania mantry w sercu do delikatnego wprawiania w ruch wahadełka, które za sprawą zaledwie lekkiego pchnięcia, kołysze się w spokojnym, równomiernym tempie. Z tą chwilą nasza medytacyjna podróż rozpoczyna się naprawdę. Przestajemy koncentrować się na sobie, ponieważ od tego momentu zamiast starać się wypowiadać Ma-ra-na-tha, zaczynamy jej słuchać, z coraz bardziej pogłębiającą się uważnością. Mój nauczyciel, opisując ten etap medytacji, zwykł mówić, że odtąd mantra wybrzmiewa jakby na dnie doliny podczas, gdy my wspinamy się mozolnie górskim zboczem.
Medytacja jest sztuką uważności, gdyż im wyżej się wspinamy po zboczu góry, tym mniej słyszalny jest dźwięk mantry dobiegający z doliny. Dlatego z tym większym skupieniem musimy się w nią wsłuchiwać. W końcu nadejdzie dzień, kiedy wejdziemy w „chmurę niewiedzy”, gdzie panuje absolutna cisza i gdzie mantry już nie usłyszymy.
Nie można przy tym zapominać o bardzo ważnej rzeczy: by nie wymuszać postępów w medytacji i nie przyspieszać naturalnego procesu zakorzeniania się mantry w naszej świadomości przez prostą i wierną recytację naszego świętego słowa. Nie wolno sobie zadawać pytań typu: „Jakie postępy uczyniłam/uczyniłem do tej pory?” lub „Czy nadal wypowiadam mantrę, czy może już wybrzmiewa ona we mnie albo może dopiero jej słucham?” Kiedy próbujemy wymusić jakikolwiek postęp w medytacji lub obserwujemy okiem samoświadomości własne „osiągnięcia”, w rzeczywistości wcale nie medytujemy, lecz koncentrujemy się na sobie i stawiamy siebie na pierwszym miejscu.
Tymczasem medytacja chrześcijańska wymaga całkowitej prostoty, a wytrwałe powtarzanie mantry jest niczym innym jak kroczeniem ścieżką prostoty i wierności.
fot.wccm.pl